Miałam dla Was 2 makijaże, ale jeden wyszedł ładnie tylko w przybliżeniu a drugi tylko na zdjęciach całej twarzy. No cóż, zapraszam na kolejną lakierową odsłonę.
Tym razem lakier z kolekcji o której pisała chyba cała blogosfera, czyli Jolly Jewels od Golden Rose. Pisano o nich wiele, a w większości nie były to zachwyty.
Ja za ich największą zaletę uważam drobinki zatopione w kolorowej bazie. Pomysł naprawdę fajny, ale na tym plusów koniec.
Ja swój egzemplarz zdobyłam drogą wymiany. nr 110 (
określiłabym go jako makowy) chodził za mną od dawna, ale nigdy będąc koło stoiska GR nie mogłam go kupić.
Za kwotę około 12 zł dostajemy 10.8 ml lakieru w całkiem sympatycznej buteleczce. Cena jak dla mnie zawyżona i zdecydowanie wolę serię proteinową (12,5 ml za 4zł), ale skoro firma wyszła na rynek z czymś nowym, to musi na tym zarobić.
Schody zaczynają się już po odkręcenia buteleczki. Lakier przez zawarte w nim drobinki jest niesamowicie gęsty. Chyba jeszcze nigdy tak się nie namęczyłam z równym rozmieszczeniem czegokolwiek na płytce (choć i tak efekty są marne). Pierwsza warstwa daje pół-transparentny efekt. Druga to pełne krycie. Wizualnie mi się nie podoba i nie sądzę, że skuszę się na kolejny egzemplarz (no chyba, że ten czarny ze złotymi drobinkami).
Wiele blogerek pisało także o jego okropnej trwałości (a raczej jej barku). Na ten temat się nie wypowiem, ponieważ mam go na paznokciach dobę (pokrytą warstwą SV) i zaraz skończy swój żywot na moich paznokciach. Po prostu wizualnie mi się nie podoba!
Co do zmywania - przypuszczam, że to katorga jak w wypadku wszystkich drobinkowych lakierów. Ja zapobiegawczo pokryłam paznokcie bazą peel off od Essence przed nałożeniem JJ.
Dane techniczne:
Pędzelek: Długi, cienki.
Konsystencja: Gęsta przez zawarte w nim drobinki
Krycie: dwie standardowe warstwy dla pełnego krycia
A wy co sądzicie o kolekcji Jelly Jewels?