niedziela, 29 grudnia 2013

Mr. Penguin step by step


   Był już Pan Panda, więc teraz czas na pingwina. Pomysł, który na początku wydawał mi się banalnie prosty niestety odrobinę przerósł moje możliwości swoimi mikroskopijnymi detalami. Ale zacznijmy od początku

  1. Tradycyjnie zaczynamy od nałożenia top coat'u. (Sally Hansen Top&Base Coat)
  2. Nakładamy lakier bazowy. (Wibo Art liner nr 13)
  3. Czekamy około 10 minut, aby lakier bazowy zdążył wyschnąć
  4. Białym lakierem tworzymy 'brzuszek' naszego pingwina (Golden Rose nr 242)
Teraz czas na farbki akrylowe (możemy zastąpić je tradycyjnymi lakierami, jednak wtedy nie będziemy mieć możliwości poprawy ewentualnych niedociągnięć).

     5. Białą i czarną farbką tworzymy oczy pingwina
     6. Dodajemy zółty dzióbek
     7. Oraz łapki.


    
     8. Całość pokrywamy top coat'em.
     9. Podziwiamy efekt końcowy.


czwartek, 26 grudnia 2013

Szybkie rozdanie i Instagram



   Przez swoją dość długą nieobecność nie zdążyłam ze świątecznym rozdaniem, ale przecież prezenty lubimy dostawać przez cały rok. Dlatego też dziś macie szansę na zdobycie mini upominku, który dla Was przygotowałam.

Co możecie wygrać?
  1. Limitowany rozświetlacz Essence pochądzący z limitowanki Beauty Beats
  2. Szminkę Kobo w odcieniu 207 Deep Chestnut
  3. Trzy woski-niespodzianki Yankee Candle (Jakie? Jeszcze sama nie wiem)

Co zrobić, aby wziąć udział w losowaniu? 
  1. Być publicznym obserwatorem Herself&I 
  2. Zostawić komentarz pod postem rozdaniowym 

Jak zwiększyć swoje szanse na wygraną?
  1. Dodać Herself&I do swojej listy obserwowanych blogów (blogroll) + 3 losy
  2. Obserwować Herself&I na Instagramie +3losy
  3. Wspomnieć w swoim poście o rozdaniu i dodać link przekierowujący + 2 losy
  4. Dodać u siebie baner boczny z przekierowaniem + 1 los
  5. Stałe komentatorki widoczne w zakładce w dniu podliczania głosów +2 losy

 Zasady:

  1. Zgłaszamy się raz. Osoby zgłaszające się kilka razy zostaną wykluczone z udziału
  2. Zgłaszać mogą się jedynie osoby pełnoletnie
  3. Nagrodę wysyłam jedynie na terenie Polski
  4. Post zamieszczamy na stronie głównej bloga (zakładki rozdania/konkursy nie będą uznawane)  oraz w osobnym poście/pod notką niedotyczącą kilku rozdań jednocześnie (nie uznaję postów zbiorowych, w których autor wymienia kilka rozdań). W tym wypadku nie ma dyskwalifikacji, po prostu nie uznam dodatkowego losu.  
  5. Zwycięzca zostaje wybrany drogą losowania poprzez classtools.net
  6. Zwycięzca zostaje ogłoszony na blogu i ma 3 dni na skontaktowanie się ze mną (data zakończenia rozdania nie jest datą ogłoszenia wyników) 
  7. Jeśli zwycięzca się nie zgłosi wybieram kolejnego.
  8. Rozdanie trwa od dziś 26.12.2013 do 25.01.2014 do północy

Szablon:
Obserwuję jako:
Email:

Instagram: NIE/TAK
Notka o rozdaniu: NIE/TAK (link)
Blogroll: NIE/TAK (link)
Pasek boczny: TAK/NIE


Życzę wszystkim powodzenia!

..............................................................................................................................
 Jak mogliście już zauważyć, od bardzo niedawna herselfandi (czyli ja) funkcjonuje także na Instagramie. Ze względu na natłok obowiązków nie mogę pojawiać się na blogu tak często jakbym chciała, a ten gadżet pozwala mi na to, aby mimo braku większej treści i przekazu dawać znać, że Was nie opuszczam.

wtorek, 24 grudnia 2013

Red Xmas


    Czyli tym razem prosto, a efektownie. Jako baza posłużył mi krwistoczerwony lakier Sephora L03 pochodzący ze starej serii (nie wiem czy jest dostępny/jakie ma oznaczenie po zmianie opakowań).


    Na palcu serdecznym dodałam czerwone holo, które w sztucznym świetle dawało całkiem przyzwoity efekt. Całość tradycyjnie pokryta Seche Vite. Niestety w krótkim czasie powierzchnia niesamowicie się porysowała przez co całość prezentowała się dość niechlujnie. 



  

niedziela, 22 grudnia 2013

Produkty, które odmieniły oblicze moich włosów, część IV: Garnier Awokado i Masło Karite


   Po dłuższej przerwie czas na kolejny produkt, dzięki któremu zawdzięczam/łam stan moich włosów po ogromnej ilości eksperymentów z koloryzacją. Odżywka Garnier Ultra Doux Olejek z Awokado i Masło Karite na wizażu zbiera wiele, wiele pochwał i skuszona tak pozytywnymi opiniami wprost musiałam spróbować jej działania na moich włosach. 


  Produkt ten przeznaczony jest dla włosów suchych i zniszczonych, a producent gwarantuje nam łatwość rozczesywania i odżywienie bez obciążania. Włosy mają także stać się *niewiarygodnie* miękkie i błyszczące.


   Sama odżywka zamknięta jest w opakowaniu z miękkiego tworzywa zamykanym na zatrzask. Konsystencja jest gęsta, kremowa. Zapach określiłabym jako dość specyficzny, słodki, nienachalny, jednak wyczuwalny nawet następnego dnia po umyciu włosów.
   Swojego czasu nakładałam ją przy każdym myciu przed którym nakładałam olej Khadi *klik* na dosłownie kilka minut jednocześnie rozczesując włosy przy pomocy TT. Muszę przyznać, że moje włosy pokochały taką mieszankę. Były widocznie nawilżone, mega miękkie, a fale sprężyste. Obciążenia brak. Błyszczenia bez użycia prostownicy niestety też.


   Przy regularnym stosowaniu wraz z olejowaniem włosy wyglądały cudownie, jednak przez ostatni miesiąc mocno je zaniedbałam, a w dodatku na mojej głowie zagościło ombre, co w połączeniu dało efekt delikatnego przesuszenia i zmatowienia. Niemniej jednak zapowiadam poprawę, a w ponownej walce o piękne, błyszczące i długie włosy nadal będzie towarzyszyć mi ta właśnie odżywka, która w obecnym momencie jest moim zdecydowanym KWC. 

Dla ciekawskich skład
Producent: Garnier
Nazwa: Odżywka pielęgnacyjna olejek z awokado i masło karite
Pojemność: 200ml
Cena: ok. 10zł
Dostępność: praktycznie każdy sklep kosmetyczny

sobota, 2 listopada 2013

Szminkowe odkrycie roku: Inglot Freedom System Lipsticks


   Szminka idealna. Temat rzeka, każdy szuka, niektórzy znajdują. Każdy kto mnie zna wie, że mam ogromnego hopla na punkcie pomadek i moja kolekcja systematycznie się powiększa. Tej idealnej formuły szukam już od wielu lat, a warunki nie są zbyt wygórowane: mój ideał ma być kremowy, dobrze się nakładać i nie zjadać po 2 godzinach. Nic szczególnego prawda? Przez moje ręce (a raczej usta) przewinęło się mnóstwo pomadek, jedne lepsze, drugie gorsze, ale żadna nie spełniła tych oczekiwań. Zawiodły szafowe marki popularnych drogerii, zawiódł MAC (formuła cremesheen). Wszystkie wymagane elementy znalazłam w pomadce Bobbi Brown (do recenzji której zbieram się już rok!), jednak cena nie zachęca do kolorystycznych eksperymentów.
   Któregoś dnia podczas wizyty w Inglocie natrafiłam na ich pomadkowe wkłady z ówcześnie najnowszej kolekcji Color Play. Z gamy 10 dość fantazyjnych kolorów wybrałam najbardziej dzienny róż o numerze 69, który został mi także nałożony na usta. Po jakiś 2-3 godzinach zakupów wracam do domu, patrzę w lustro i... Nadal mam kolor na ustach! I to nie byle jaki, w pół zjedzony róz, tylko intensywną, matową fuksję!
   Tym sposobem natrafiłam na genialne szminki w jeszcze genialniejszej cenie (10-12zł sztuka). W ciągu ostatniego miesiąca moja kolekcja poszerzyła się o 4 nowe odcienie (tak kończy się codzienne mijanie trzech salonów Inglot).

   Wkłady możemy dostać w dwóch formał - kółko(10zł) i kwadrat (12zł), choć okrągłe wkłady są obecnie w fazie wycofywania. Wkłady pomadek tak jak i zresztą cieni dostępne są w systemie freedom, czyli kupujemy pan'y i komponujemy z nich własne palety. Ceny palet wachają się od 10-20zł w zależności na ich wielkość (czy będzie to paleta na wkład pojedynczy czy popularna 'dziesiątka'). Moje szminki obecnie zajmują 'piątkę' starego typu - czarna, matowa paleta z odchylanym wieczkiem i lusterkiem w środku, obecnie już nie do kupienia, ponieważ zastąpiono je dość topornymi (moim zdaniem) paletami z magnetycznym wieczkiem.

   Forma wkładu nie jest najbardziej higieniczną opcją i zdecydowanie wymaga nakładania przy pomocy pędzelka. U mnie sprawdza się ten otrzymany w jednym z Wibo BOX'ów - ma skuwkę, więc bezproblemowo mogę wrzucić go do torebki razem z paletką.

   W swojej kolekcji posiadam jedynie wkłady kremowe, więc całą swoją wiedzę i odczucia opieram o tą formułę. Każdy kolor nakłada się bardzo łatwo, są niezwykle kremowe. Niewielka ilość daje pełne krycie, a kolor podczas noszenia z w pełni kremowego 'zjada się' do pół-matu. Na ustach bezproblemowo wytrzymuje około 5 godzin bez jedzenia i picia, ale nawet po posiłku dzielnie się trzyma i wymaga jedynie niewielkich poprawek.

  
   Numerek 06 to dosyć typowy odcień nude ze sporą domieszką różu. Choć zdecydowanie najlepiej czuję się w intensywnych kolorach jest on miłą odmianą, a w dodatku bardzo pozytywnie zaskoczył mnie swoją trwałością. Na moich ustach utrzymał się przez 4 godziny nie tracąc wiele ze swojej intensywności. Jak na taki delikatny, jasny odcień to bardzo, ale to bardzo dobry wynik!

   
    Kolor ten pochodzi z dość szalonej kolekcji Color Play (żółtka/zielona pomadka? Czemu nie!) i ma inną formułę, Jest odrobinę bardziej tępy niż pozostałe i czasem potrafi przesuszyć moje usta. Jednak jego intensywność jest imponująca. Trzyma się od rana do wieczora (nawet 10 godzin, przy czym traci odrobinę ze swojej intensywności i delikatnie 'zjada się' ze środka ust), a na koniec trzeba się jeszcze przyłożyć, aby się go pozbyć. Kolor to dość cukierkowa fuksja wobec której nie da się przejść obojętnie!


   Mój najnowszy nabytek. Pod numerem 83 kryje się dość nietypowy kolor, który określiłabym jako ciepłą czerwień z niewielkim dodatkiem fuksji. Trwałości nie miałam jeszcze okazji do końca sprawdzić, ale z pierwszych testów wyszedł obronną ręką.


   Na ten kolor zostałam namówiona z Inglocie po moim sprecyzowaniu czego szukam ("ciemny, ale nie za ciemny, może coś z fioletem? Ale, żeby nie był zbyt fioletowy") i w żadnym wypadku decyzji nie żałuję, ponieważ to strzał w dziesiątkę! Ciemna wiśnia o całkowicie bezozdobnikowy formule to mój hit jesieni.


   Całkowicie spontaniczna decyzja motywowana tym, że nie mam nic fioletowego. Kolor - niewypał i chyba nigdy nie zdecyduję się nałożyć go solo. Całkiem nieźle sprawdza się jednak wymieszany z lekkimi różami dając dość niecodzienną ale całkowicie "moją" kompozycję.


   Podsumowując, szminkowe wkłady Inglota są zdecydowanie warte uwagi i szczerze polecam się z nimi zapoznać. Kupując wkład nie ryzykujecie wiele, a możecie znaleźć naprawdę genialne mazidło.

środa, 23 października 2013

Produkty, kótre zmieniły oblicze moich włosów część III: Olejek stymulujący wzrost włosów Khadi

   Trochę mnie tutaj nie było. Proces wdrążania się w system akademicki zajął mi naprawdę sporo czasu. Dodatkowa zmiana miasta zamieszkania (i internetu na mobilny) także nie wpłynęła pozytywnie na moją blogową frekwencję. Ale od dziś postaram się regularnie do Was pisać z mojego warszawskiego centrum dowodzenia.

 
   Dziś o produkcie, który mam już od dość dawna, ale dopiero ostatnio zdałam sobie sprawę z jego fenomenalnego działania. Mowa tutaj o olejku stymulującym wzrost włosów Khadi.

   Od reszty indyjskich olei, które obiecują nam zdrowe i lśniące włosy, Khadi wyróżnia się obietnicą sprawienia, że będą one także szybciej rosły.

Za ceną 50zł (+wysyłka) otrzymujemy 210 ml bursztynowego oleju o typowo mocnym, ziołowym zapachu, który mi osobiście nie przeszkadza (lubię takie indyjsko-orientalne nuty zapachowe). Olej jak olej, jest po prostu oleisty, żadnej Ameryki tutaj nie odkryję. Butelka zamykana na wieczko z dozownikiem (duży plus w porównaniu do wielkiego otworu i zakrętki z Amli). Wykonana z przeźroczystego plastiku, więc wiemy ile go jeszcze pozostało.


   "Olejek wykonany z najlepszych ziołowych składników. Przyśpiesza porost włosów i zapobiega ich utracie. Wzmacnia i odżywia zapobiegając przedwczesnemu siwieniu.
Sposób użycia:
Wmasuj około 1 łyżeczki oleju w skórę głowy oraz włosy na 2 godziny przed umyciem. Dla wzmocnienia efektu należy wykonać masaż olejkiem i pozostawić go na głowie na całą noc, a rano umyć włosy. Najlepsze rezultaty osiągniesz używając olejku 2-3 razy w tygodniu."


   Olejek ten jest naprawdę, naprawdę wydajny. Nawet jeśli ktoś tak jak ja lubi czasem przesadzić z nakładaną ilością (zaznaczam, że mówimy tu o różnicy ok 1 łyżki stołowej, a nie moczeniu włosów w kąpieli z olejku) to nadal starcza na bardzo długo. Mój egzemplarz w chwili robienia tych zdjęć, to ilość po około 2 miesiącach regularnego stosowania 1-2 razy w tygodniu + 2 odlewek po około 8 ml każda.

   Nakładam go na jakieś 2 godziny przed myciem. Spłukuję mocniejszym szamponem (z SLS, moje włosy lubią mocniejsze oczyszczanie i porzucenie Sodium odbiło się negatywnie na ich kondycji). Już przy spłukiwaniu szamponu czuć różnicę. Włosy są nawilżone i gładkie, więc zwykle sięgam po lekką odżywkę.

   Moich włosów nie obciąża, jednak są one z natury dość grube. Z "wywiadu środowiskowego" wiem, że przy cienkich włosach posiadających tendencję do delikatnego zawijania się końcówek może się nie sprawdzić.


   Zaobserwowałam także, że olej ten dobrze wpływa na skręt moich włosów. Nie zrobi z nich oczywiście sprężynek, ale skręt jest odrobinę mocniejszy i bardziej uporządkowany.
   Co do wypadania włosów i przedwczesnemu siwieniu - tutaj się nie mogę wypowiedzieć. Moje włosy zawsze wypadały w nieco większej ilości niż u przeciętnych osób, ale też zawsze byłam posiadaczką mnóstwa baby hair, a przy  regularnym używniu Khadi mam ich jeszcze więcej.

   Czynnik najważniejszy, czyli przyśpieszenie porostu - u mnie jest to naprawdę widoczne. Spotykam się z wieloma pytaniami "Co ty robisz, że te włosy tak szybko rosną?", a odpowiedź jest zawsze taka sama - KHADI.

   Zresztą, niech zdjęcie mówi samo za siebie. Włosy na chwilę obecna prezentuję się tak jak na zdjęciu poniżej, a jeszcze nie tak dawno (czerwiec) po wyprostowaniu sięgały ledwie łopatek.


wtorek, 24 września 2013

Produkty, które zmieniły oblicze moich włosów, część II: Tangle Teezer


   Ile można pisać o szczotce? Służy do czesania włosów i tyle? Błąd.
Tangle Teezer jest tego doskonałym przykładem. Wiem, że wiele osób pokiwa z politowaniem głową słysząc, że ktoś wydał sporą sumę na kawałek różowej bez lateksowej gąbki czy dziwną szczotkę z plastiku. "To tylko dobry marketing". Sama przez długi czas tak myślałam, ale w końcu skusiłam się na te produkty i nie żałuję ani złotówki, ponieważ były to jedne z najlepszych inwestycji kosmetycznych.

   Tangle Teezerbktóry posiadam jest starą wersją, nowa ma podobno bardziej praktyczny kształt. Mój TT jest dość... specyficzny i lubi wypadać mi z rąk podczas czesania, ale nawet mimo wielu swoich upadków nigdy się nie uszkodził.


  TT dostępny jest w wielu wariantach kolorystycznych (panterka!) i dwóch wersjach - tradycyjnej oraz kompaktowej, którą bez obaw można wrzucić do torebki bez obawy, że ząbki szczotki ulegną zniszczeniu.

    Na czym polega całe zamieszania wokół tej szczotki? Fenomenalnie rozczesuje włosy.
Jestem posiadaczką włosów kręconych i przez długi czas opanowanie je w deszczowe dni było katorgą. Ale nie taką jak ich czesanie. Czesane, nawet na mokro kiedy była na nich odżywka było zadaniem na około godzinę,ponieważ wymagały uwagi pasmo po paśmie. Jak pisałam już we włosowej historii kilkanaście postów temu były także osłabione i zwykła szczotka najzwyczajniej je urywała ku mojej coraz większej rozpaczy. Wtedy właśnie trafił do mnie mój pierwszy TT, który niedługo będzie obchodził swoje pierwsze urodziny.


   Tangle Teezer to kawałek plastiku. Szczotka jest niezwykle lekka (pusta w środku), złożona z dwóch części,które po odczepieniu od siebie dają wolną przestrzeń na przechowywanie spinek, wsuwek, itp, jednak nie radzę korzystać z tego patentu, ponieważ przy częstym rozbrajaniu szczotki może później wyrobić się i zostaniemy z dwuczęściowym egzemplarzem.

   Producent obiecuje nam produkt, który idealnie i  bezboleśnie rozczesze nawet najbardziej splątane włosy,  wymasuje skórę głowy oraz nie zniszczy struktury włosa, a my będziemy mogli cieszyć się gładkimi i błyszczącymi kosmykami. Choć co do masażu mam chłodny stosunek, to z resztą całkowicie się zgadzam.

   Szczotka posiada dwa rodzaje ząbków - krótsze i dłuższe, które mają pomagać w precyzyjnym rozczesywaniem. Po pewnym czasie te najbardziej zewnętrzne ulegają wygięciu, ale nie przeszkadza to w używaniu ani nie pogarsza komfortu rozczesywania.


  Wedle wielu opinii TT lepiej sprawdza się na włosach prostych. Kręcone tracą po nim swój urok i tworzą wielki nieład na głowie. Cóż, pozwolę się z tym nie zgodzić. U mnie w 85% przypadków tworzą się ładne, dość mocne fale o sporej objętości, które możecie oglądać na większości zdjęć.

   Podsumowując, dla mnie Tangle Teezer to odkrycie stulecia. Nic tak dobrze nie radzi sobie z rozczesywaniem moich włosów, nie ważne czy suchych czy mokrych. Z TT cała ta czynność nie trwa dłużej niż 5 minut, a problem wyrwanych włosów praktycznie nie istnieje.

wtorek, 17 września 2013

O Seche Vite słów kilkanaście + małe wyjaśnienia


  O Seche Vite słyszał już chyba każdy, a jeśli ktoś jednak nie słyszał to już wyjaśniam. Specyfik kryjący się pod tą (ponoć) francuską nazwą to top, który ma za zadanie skrócić wysychanie naszych kolorowych emalii i dodatkowo zapewnić mega błyszczącą taflę.

   Seche jest jednak produktem kapryśnym. Musi być nałożony idealnie, ponieważ każde niedociągnięcie, szczególnie niedomalowane krawędzie płytki dzięki niemu staje się bardziej widoczne. Lakier kolorowy, na który nakładamy Seche także musi mieć idealny 'stan' - nie może być całkowicie suchy,ponieważ wtedy cały mani odejdzie z płytki niechlujnymi płatami. Nie może także być zbyt płynny, ponieważ całość się rozmaże.

   Seche lubi także sobie zgęstnieć. Przy pierwszym otworzeniu buteleczki konsystencja jest dość płynna, przypomina bardzo wodnisty lakier, jednak po kilku(nastu) tygodniach zamienia się w ciągnącego gluta. Nawet przy moim dosyć częstym zmienianiu koloru paznokci i eksploatacji zawartości buteleczki 2-5 razy w tygodniu nie udało mi się wykończyć 14 mililitrowego opakowania przed zmianą konsystencji.


   Mój pierwszy zestaw Seche Vite to była duża butelka + miniaturka 3,6 ml. Używałam zawartości małej buteleczki, a później znów ją napełniałam z większej, W ten sposób lakier wolniej gęstniał.

   Pierwsze wrażenie? WOW! Idealna tafla, paznokcie suche w kilka minut i te wszystkie komplementy i zarzuty, że TO nie mogą być NATURALNE paznokcie! Owszem są i zawsze były :) Seche stał się nieodłącznym towarzyszem każdego mani (także tych prezentowanych na blogu).
Takim oto sposobem wykończyłam obie butelki i pokusiłam się o zakup kolejnej i kolejnej i kolejnej.


   No dobra kolejna butla przyszła, ale coś się nie zgadza... Napisy ba butelce są inne.W taki sposób dowiedziałam się, że na naszym rodzimym allegro funkcjonują dwie (no teraz to już trzy) różne wersje.

   Wersja z długimi napisami jest moim zdaniem lepsza. Ta z krótkim opisem w mojej opinii szybciej gęstnieje. Niestety zakupy internetowe to loteria. Nigdy nie wiadomo jaka wersja trafi w nasze ręce (nawet zamawiając na pewnej aukcji 'real foto' dostałam krótkoopisową wersję mimo fotografii tej drugiej...).


   Dziś listonosz (dzięki Ci Poczto Polska za dostarczenie dziś tej przesyłki. Dopiero w niedziele uświadomiłam sobie, że w środę z samego rana wyjazd, a ja nie mam już ani kropli SV i  czekały mnie zakupy na ostatnią chwilę). Po otwarciu koperty... zong. Ani pudełka, ani ulotki, a sama butelka nie napawa optymizmem. W porównaniu z resztą zachomikowanych opakowań:


   Tak, to na środkowa. Zakrętka jest mocno dziwna i pędzelek wygląda jakby ktoś używał go w toalecie... No nic, przelałam trochę do miniaturowej buteleczki w wymalowałam pazury. Niby wszystko jest dobrze, ale nadal wygląda podejrzanie...

    Co do przedłużenia trwałości to w tej kwestii się nie wypowiem, ponieważ jak do tej pory każdy lakier nawet i bez topu wytrzymywał na moich paznokciach ok 5 dni, a to jest moje maksimum w noszeniu tego samego koloru na dłoniach.

   Tak oto dochodzimy do końca mojej SECHEstorii. Sam produkt mimo jego wad bardzo lubię i choć w planach wielokrotnie pojawiał się pomysł zmiany go na coś innego zawsze kończę z kolejną butelką.


A Wy, macie Seche Vite? Lubicie? Jaki jest Wasz ulubiony top?

========================================================================================

Na koniec obiecane wyjaśnienia co do mojej obecności (a raczej jej barku). Jestem w trakcie pakowania i przeprowadzki do Stolicy. Jutro punkt z samego rana wyruszam i  spróbuję nadawać do Was z mojego nowego wroga - internetu mobilnego...

PS. Mój piękny nowy nagłówek to dzieło mega utalentowanej Summer. Prawda, że jest śliczny?

czwartek, 12 września 2013

Yankee Candle: Podsumowanie miesiąca, cz. II

... czyli to na co wszyscy czekają najbardziej - nowości w kolekcji! Tym razem sama kupiłam tylko jedną rzecz.


   Moim jedynym zakupem był duży słój Mandarin Cranberry, który jest obecnie zapachem miesiąca objętym 25% rabatem. Zakup dokonany stacjonarnie w Świecie Zapachów. Raczej nie lubię korzystać z Poczty przy zakupie ciężkich i szklanych przedmiotów, więc zakup świecy wstrzymywałam aż do teraz.


   Mandarin Cranberry był jednym z moich pierwszych wosków. Kupiłam wtedy 4 zapachy i trzy z nich stały się moimi hitami (Mandarin Cranberry, Fruit Fusion i Lemon Lavender). Przy obecnej promocji nie mogłam się nie skusić.


   To już koniec zakupów. Ale w żadnym wypadku koniec podsumowania! Wrzesień zaowocował dwoma woskowymi wymiankami z cudowną Iwoną, która na swoim blogu bardzo dużo pisze o Yankee Candle. Nie tylko o samych zapachach, ale także jak oswoić świece, czy przetransformować sampler na mini świecę czy wosk.


Moja kolekcja zwiększyła się o następujące zapachy:
  • Bermuda Beach
  • Christmas at the Beach
  • Coconut Bay
  • Cozy Sweater
  • Cucumber&Cantaloupe
  • Midnight Oasis
  • Napa Valley Harvest
  • Napa Valley Sun
  • Oceanside
  • Sandalwood Vanilla
  • Storm Watch
  • Surf's Up
  • Turquise Sky
  • Vanilla Clouds
   Zdjęcie pokazuje stan na dzień dzisiejszy. Moja niecierpliwość dała o sobie znać i większość wosków już po pierwszych testach :)

   Podsumowując, sporo przybyło, ale finansowo zakupy ograniczyłam do jednej świecy, więc nie jest źle.

A Wy, znacie, lubicie YC? Jakie są Wasze ulubione zapachy?

poniedziałek, 9 września 2013

Podsumowanie miesiąca: Yankee Candle część I

Tym razem podsumowanie miesiąca rozdzieliłam na dwie części: zużycia i nowości. Ze względu na to, że w chwili obecnej czekam jeszcze na kilka przesyłek dziś zapraszam Was na krótki post z opisem zapachów, które udało mi się zużyć w ubiegłym miesiącu.


Fresh Comfort pojawił się już w ulubieńcach miesiąca. Typowo łazienkowy zapach, bardzo świeży, podobny do Clean Cotton, ale zdecydowanie łagodniejszy, bez ostrej, proszkowej nuty. Dla mnie najładniejszy ze wszystkich "zapachów prania", które znam (a jeszcze kilka do poznania mi pozostało).

Berry Tangerine, czyli coś co powinno stać się moim ulubieńcem. W opisie znajdziemy informację, że zapach składa się z jagód, mandarynek, pikantnej żurawiny i świeżego imbiru. Mój nos nie wyczuwa tutaj niczego szczególnego, ot kolejny owocowy zapach. Trochę za dużo słodyczy, a za mało tej obiecanej pikantności. 

Macintosh ma być zapachem dojrzałych jabłek. I tak właśnie pachnie na sucho. Mocno wyczuwalny, jesienny aromat skórki z jabłka jest chyba jednym z najbardziej realistycznie odwzorowanych zapachów. Niestety jego czar znika razem z rozpuszczeniem wosku. Tutaj jest słodko, nawet bardzo słodko. Jabłka giną gdzieś w tle pozostawiając po sobie jedynie nikły ślad wśród tony słodyczy.


Soft Blanket, czyli zapach, który z reguły podoba się każdemu i jest sztandarowym produktem firmy. Niezwykle ciepły, otulający aromat wanilii, cytrusów i bursztynu. Jeden z tych zapachów, które chce się zatrzymać na dłużej.

Cozy Sweater pochodzi z jesiennej oferty YC, jednak do nas zza oceanu niestety nie dotarł. W moje ręce trafił kawałek tego wosku, dzięki cudownej Iwonie (która także bloguje - klik) wraz z wieloma innymi zapachami, które pokażę Wam już niedługo. Cozy Sweater to jeden z 'ocieplających' zapachów jak Soft Blanket, ale tutaj jest zdecydowanie bardziej kremowo, cała kompozycja jest pięknie zbudowana, wyważona. Nic nie walczy o dominację, tylko idealnie wpasowuje się w całość. Idealne odwzorowanie ciepłego swetra w zapachu. Jeśli tylko będę miała możliwość wejścia w posiadanie słoja to dokonam zakupu bez wahania!

A już niedługo zapraszam na posta zakupowego YC...

czwartek, 5 września 2013

Black, Purple&Cross


   Ostatnie zdobienie w większości przypadło Wam do gustu, więc dziś prezentuje kolejne. Tym razem zdecydowanie bardziej ciemno i błyszcząco. Choć całość wydaje się być skomplikowana, jest to jedno z najprostszych zdobień jakie można stworzyć.


   Wszystko czego potrzebujemy to czarny lakier bazowy, na który przyklejamy fioletowe holo . Do stworzenia krzyża wystarczy cienka tasiemka do zdobień i odrobina kreatywności.


   Nadal pracuję ze starą butelką Seche Vite, dlatego też płytka nie jest pokryta jednolitą taflą lakieru. Przy takim zdobieniu ma to jednak swój urok,ponieważ w słońcu całość mieni się z jeszcze większą mocą.













   Jak widzicie na powyższych zdjęciach, kombinowałam sporo przy świetle, aby jak najlepiej oddać Wam cały urok tego mani. Niestety zdjęcia pokazują może 30% tego, jak paznokcie prezentują się na żywo.
   Na koniec trochę zdjęć spoza 'planu', czyli paznokcie wystawione na pełne słońce:










LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...